Wyspy Kanaryjskie na rowerze

8 stycznia 2020 - 1 Komentarz

Wyspy Kanaryjskie kojarzą się przede wszystkim z dobrą pogodą przez cały rok i licznymi ośrodkami „turystyki plażowej” usianymi nad oceanem. Znane są też amatorom sportów wodnych jako świetne miejsce na surfing, windsurfing czy kite. Wiemy też, że są tam liczne wulkany, w tym ten najbardziej sławny na Teneryfie, a Fuerteventura to przede wszystkim pustynia. Będąc na Kanarach nawet kilka razy, można spędzić wakacje marzeń (jeśli ktoś tak lubi) i nie wyjść poza tę wiedzę. Nasze marzenia jednak sięgają dużo dalej, a wyspy Kanaryjskie już po raz kolejny z nawiązką zaspokoiły nasze wybredne gusta i wyszukane rowerowe potrzeby. Początki jednak były trudne…

DOBRZE JEST MIEĆ PLAN

Pozostając z całym szacunkiem dla spontanicznych podróżników, lubię mieć plan. Po pierwsze dlatego, że sam proces studiowania map, przewodników i innych źródeł dostarcza rozrywki. Plan pozwala uniknąć straty czasu na miejscu oraz pominięcia interesujących miejsc. Nasz plan zakładał wizytę w  południowo-zachodniej części Teneryfy, potem na Gomerze i na Lanzarote. Rowery mieliśmy pożyczać na każdej z tych wysp.

Pomimo iż Wyspy Kanaryjskie są wielce popularne wśród rowerowej braci, to takich jak my, czyli sakwiarzy, nie ma tam prawie wcale. Królują szosowcy jeżdżący na lekko, wyruszający codziennie z tej samej bazy. Dla nas smak przygody wiążę się z przemieszczaniem i jechaniem przed siebie, nawet jeśli trzeba dźwigać plecak, bo akurat wypożyczalnia nie zapewnia bagażników.

TENERYFA – WYSPA O RÓŻNYCH OBLICZACH

Tak oto miała wyglądać nasza wycieczka – z turystycznego południa na dziką północ… no i z powrotem do punktu startu, oczywiście inną drogą.

Pierwsze wrażenie na Teneryfie niefajne, żeby nie powiedzieć fatalne – Costa Adeje. Turystyczny kombinat, mnóstwo wszystkiego, co służy do drenowania portfeli turystów – prawie jak w Vegas – całkiem nie nasze klimaty.

Z ulgą opuściliśmy zatłoczony kurort i udaliśmy się na północ wzdłuż wybrzeża do Los Gigantos – prawie po płaskim. Nadal wśród miejscowości wakacyjnych, jednak już nie tak agresywnych, a miejscami całkiem sympatycznych.

Los Gigantos to turystyczna miejscowość nad oceanem, ale przede wszystkim ogromne klify wyrastające z oceanu, górujące nad miasteczkiem. Ich grzbietem biegnie pierwszy szlak. To właśnie on wydał nam się idealnym powodem, żeby tu przyjechać. Rowery na swoje wyzwania miały jeszcze poczekać. Los Gigantos to miejsce, gdzie turystyczna fabryka graniczy z dziką, fascynującą naturą.

To była wycieczka z kategorii tych, które na długo zapadają w pamięci…. Jeśli masz lęk wysokości, klaustrofobię i podobne przypadłości – niekoniecznie polecam.

Plan był prosty – idziemy do końca ścieżki, potem wspinamy się na szczyt i wracamy tunelem po drugiej stronie góry. W praktyce było to nieco bardziej karkołomne  a wrażenia z wędrówki kilkukilometrowym  tunelem transportującym wodę z gór naprawdę bezcenne.

A po drugiej stronie nieoczekiwanie inny, niezwykły, bajkowy świat.

Powrót do cywilizacji o zmierzchu… Od razu przyjaźniej.

Przed nami Masca – ukryta w górach niewielka, aczkolwiek sławna wioska. Wiodąca do niej trasa ma nam dostarczyć wiele emocji i wrażeń – tak obiecują wpisy w internecie i relacje tych, co już tam byli. Pierwsze 17 kilometrów do Santiago del Teide to mozolny podjazd – ciągle do góry, bez  chwili wytchnienia. W Santiago skręcamy w góry Teno i chociaż nie jest łatwiej, to widoki powalają, a urocza kawiarenka tuż za najwyższym punktem (1100m) czyni ten dzień fantastycznym.

A potem szalony zjazd na północną stronę wyspy – tę bardziej surową, pozbawioną wielkich turystycznych ośrodków i piaszczystych plaż, za to z autentyczną kanaryjską atmosferą.

Gdy dzień zaczynamy nad oceanem, jedno wiadome jest na pewno – przed nami długi podjazd. Tak też  było i tym razem.

To co często nas zadziwia na zagranicznych wyjazdach to cmentarze. Tak jest i tutaj – o ile milej niż u nas… Zamiast  tandetnych plastikowych kwiatów, widok  na ocean.

Ostatnie kilometry, chociaż w dół, to jednak ruchliwą, niefajną  drogą. „Turystyczny raj” zbliża się nieubłaganie – wracamy do Costa Adeje. Po niefortunnym noclegu w hostelu i krótkiej wizycie na zatłoczonej plaży z ulgą ruszamy dalej. Naszym celem jest La Gomera. Podskórnie wiemy, że to będzie miejsce dla nas. Z Los Cristianos wyruszamy promem i już po godzinie przybijamy do jakże odmiennego miejsca.  Za nami zostaje majestatyczny wulkan El Teide

 GOMERA – WYSPA MARZEŃ

Gomera przypomina odwróconą miskę – w praktyce oznacza to strome zbocza z każdej strony  i płaskowyż w górnych partiach. Dla rowerzysty lubiącego mordercze podjazdy i pełne adrenaliny  zjazdy – po prostu  raj. Inni mogą uznać tę wyspę za nieoptymalną na rower. My byliśmy podekscytowani, przy czym  ja miałam swój indywidualny plan….

Na początek przykra niespodzianka – autobus, którym mieliśmy jechać do Valle Gran Rey odjechał kilka minut wcześniej, nie bacząc na rozkład jazdy. Następny za kilka godzin. Taksówka droga – około 20 euro za osobę. Takich pechowców jak my było, jak się okazało, więcej. Wynajęliśmy więc wspólnie samochód i wyszło po 10 euro na osobę. Droga do Vale Gran Rey, gdzie czekały na nas rowery, dała przedsmak tego co nas tu czeka – strome podjazdy, niezwykłe widoki, a w górnych partiach wyspy bujna zieleń – coś co na Kanarach powszechne nie jest.

Miasteczko Valle Gran Rey w niczym nie przypomina molochów z Teneryfy – urocze, kolorowe domki, kameralne plaże, cisza i spokój – wprost idealne miejsce na wakacje. Chętnie przyjechałabym tu na podróż poślubną, oczywiście gdybym nie odbyła swojej na jakże fantastycznym Pojezierzu Łęczyńsko – Włodawskim jakiś czas temu.

Po doświadczeniach z górskich szlaków na Teneryfie, przestałam mieć dylemat, czy rower elektryczny to obciach. Dzięki temu mogłam wcielić w życie swój plan i z niezachwianą pewnością, której często brakuje mi w innych sprawach, pożyczyłam właśnie taki…. Nie żałowałam ani przez chwilę. Darek natomiast chwilę się wahał i.. pozostał przy tradycyjnej opcji MTB. To był układ idealny – siły się wyrównały.

Podjazdy na Gomerze są bardzo konkretne. Nawet mając rower ze wspomaganiem można się zmęczyć ale widoki rekompensują wszystko, tym bardziej że wraz z wysokością radykalnie się zmieniają. Ukoronowaniem wspinaczki jest Park Narodowy Garajonay – unikalny las wawrzynowy, niemal zawsze spowity we mgle. Stanowi zieloną oazę tej skalistej wyspy.

Gdy wyjechaliśmy z lasu po północnej stronie wyspy roztoczył się przed nami przepiękny widok na wybrzeże i ocean. Wydawało się, że czeka nas teraz nagroda w postaci fantastycznego zjazdu gładką, asfaltową drogą. My jednak, oporni na wielokrotne, życiowe doświadczenia, wybraliśmy szlak pieszy. Zaczynał się całkiem niewinnie i malowniczo.

Potem było już tylko malowniczo.

Ostatecznie po ciężkich bojach (jak można się domyślić rower elektryczny ważący około 30 kg na tej trasie się nie sprawdził) wylądowaliśmy w Vallehermose, klimatycznym miasteczku otoczonym górami. To mekka pieszych wędrowców – spotkaliśmy tu wielu piechurów, rowerzystów wcale. Nie znaczy to, że w ogóle ich tu nie ma. W Valle Gran Rey jest kilka nieźle wyposażonych wypożyczalni, które jednocześnie oferują wywożenie klientów na szlaki, oszczędzając im mozolnej wspinaczki. W rezultacie turystyka rowerowa sprowadza się do jednodniowych wycieczek na lekko. My zaś kontynuujemy naszą podróż. Naszym celem jest punkt widokowy na wschodzie wyspy, z którego ponoć najlepiej widać wulkan El Teide na Teneryfie.

A przed nami ponownie Park Narodowy Garajonay z lasem wawrzynowym. Zajmuje on płaskowyż, leżący powyżej 1000 m npm. Jest to jedyne miejsce na wyspie gdzie…. jest prawie płasko!! – cudowna odmiana – jedziemy relaksowo szutrową drogą przez zieloną gęstwinę.

Na nocleg zajeżdżamy do maleńkiego, ukrytego w górach miasteczka . Nie ma tu żadnego czynnego lokalu gastronomicznego, ale w ramach noclegu należy nam się gratisowa podwózka do odległej o kilkanaście kilometrów restauracji.

Ostatniego dnia na Gomerze eksplorujemy stare, nieużywane  drogi i napawamy się wciąż nowymi widokami.

Wracamy do Valle Gran Rey i tu kończy się nasza  wyprawa po tej niezwykłej wyspie. To jednak nie koniec rowerowej przygody na Wyspach Kanaryjskich. Przed nami Lanzarotte – wyspa słońca ale o tym już wkrótce.

Ten post ma Jeden komentarz

  • Mariusz

    Zainspirowaliście mnie do powrotu na Kanary 🙂

Dodaj komentarz