Patagonia – Carretera Austral, aż skończy się droga

22 lutego 2019 - 2 komentarze

Carretera Austral to jedyna droga łącząca Puerto Montt w środkowym Chille z południem. Jej budowa w wersji szutrowej rozpoczęła się za czasów dyktatora Augusta Pinocheta w 1976 roku i w tej wersji została zakończona w 2000 roku w miejscowości Villa O’Higgins. Jej długość wynosi 1240 km a mieszka wzdłuż niej jedynie około 100 000 osób. Jedyne miasto jakie spotkamy po drodze –  Coyaique, liczy niespełna 50 tys. Mieszkańców.

Dla rowerzystów i wszelkich innych podróżników Carretera Austral to prawdziwy rarytas. Cała droga przebiega przez dziewicze, nieskażone cywilizacją tereny. Mija kilka parków narodowych i właściwie na całej swojej długości – poza drobnymi wyjątkami – zachwyca pięknymi widokami. Nieustannie też się zmienia –teraz już niemal połowa jest pokryta asfaltem, docelowo ma być całość –przyciąga to oczywiście coraz więcej turystów i zmienia jej pierwotny charakter. Niemniej jednak my podróżując na początku sezonu, rzadko spotykaliśmy kogokolwiek i mogliśmy się czuć jak prawdziwi odkrywcy. Po raz pierwszy tak się poczuliśmy po fascynującej skądinąd przeprawie promowej przez fiord z Puyuguapi – na tym odcinku nie dało się wybudować  drogi.

Prosto z promu wjechaliśmy do gęstego, nieprzebytego lasu deszczowego z nieznanymi nam wcześniej  gatunkami drzew i krzewów.

Pierwszy z nich to park Pumalin, do niedawna największy na świecie prywatny park przyrodniczy założony przez amerykańskiego milionera Douglasa Tompkinsa, twórcy kultowych marek odzieżowych North  Face i Esprit. Rozczarowany biznesem uznał, że sprzedaje nikomu niepotrzebne rzeczy, postanowił zarobione a niemałe pieniądze poświęcić na zakup ziemi w Chile i na ochronę środowiska. Nie był z tego powodu kochany przez chilijskich hodowców, którym ograniczał tereny do wypasu.

Smutna prawda jest taka, że wszystko w Chile co nie jest parkiem narodowym, jest ogrodzone. Olbrzymie przestrzenie, nieskrępowana wolność, które kojarzą się z Patagonią? – no niby tak… ale za płotem. Stworzony przez niego park o powierzchni 400 tys. ha po jego śmierci jego żona wypełniając jego wole podarowała rządowi Chile i od 2017 ma status parku narodowego. Spędziliśmy tu piękny dzień na pieszej wycieczce oraz w kolejnych basenach termalnych położonych w niezwykłym otoczeniu.

Ruszamy dalej na południe. Dojeżdżamy do niewielkiej wioski Villa Santa Lucia, której połowa jest niemal zrównana z powierzchnią ziemi. Niecały rok temu, po obfitych opadach deszczu, zeszła tu lawina błotna, która całkowicie zniszczyła wiele domów i pozbawiła życia 22 osoby.

Spotykamy tutaj Lucasa, samotnie podróżującego młodego Niemca, który swą podróż rozpoczął w Montrealu. Następnie udał się do Vancouver i stamtąd zmierzał na południe, mając za cel Ushuaia na południu Argentyny. Po drodze wstąpił, odbijając jakieś 2000 km, nad wodospady Iguazu. Jego potrzeby bytowe były bardzo minimalistyczne – spał na przystankach, wiatach itp a żywił się bułkami z pomidorem i bananami.

Po dniu odpoczynku i regeneracji ruszamy dalej. Pogoda sprzyja, droga przyjemna – udaje nam się przejechać  dwa zaplanowane etapy 116 km. Po drodze zatrzymujemy się w przyjemnym miasteczku Junta i próbujemy miejscowego specjału o nazwie cazuela. To taki rosół z kawałkiem mięsa, ziemniakiem, kawałkiem kolby kukurydzy i kawałkiem dyni – bardzo pożywne. Na nocleg w strugach deszczu i przy wtórze piorunów zatrzymujemy się w Hornopiren, w przydrożnej cabanie – ichniejszym domku campingowym. Salon z nieodłączną kozą opalaną drewnem, dwie sypialnie i kuchnia. Dla naszej grupy cabany są praktyczne, ekonomicznie uzasadnione, jednak trochę nas izolują od reszty świata.

Przed nami kolejny park narodowy – Quelat, z wiszącym nad przepaścią lodowcem i wypływającym z niego wodospadem. Niestety szlak był zamknięty i dane nam było podziwiać ten cud natury z dość dużej odległości ale i tak było warto. Wjechaliśmy w region o niezwykle bujnej roślinności, której obecność związana jest z wyjątkowo obfitymi tutaj opadami deszczu – tu po prostu pada niemal cały czas. Jako że dalsza nasza droga na przestrzeni ok. 100 km miała biec przez tereny parku narodowego, nie należało raczej spodziewać się noclegu pod dachem. Chociaż odwiedziliśmy wyjątkowo oryginalne refugio, czyli schronisko w domkach na drzewach, to jednak nie zdecydowaliśmy się na nocleg – w sumie trochę żałuję bo wspomnienia byłyby niezapomniane. Zamiast tego spędziliśmy naszą pierwszą noc pod namiotem w skądinąd dość pięknym miejscu nad rzeką.

Następne dni  podróżujemy w chmurach, w niemal ciągłym deszczu, wśród niezwykłych mrocznych krajobrazów. Eksperymentujemy z ubraniami, czasem z sukcesem, czasem bez. Jeszcze nie wiemy, że z różnych klimatycznych utrudnień deszcz wcale nie jest najgorszy. O tym przekonamy się później. Jedziemy dalej wśród niezliczonych kwitnących łubinów i żarnowców. Pogoda zmienia się diametralnie. Chociaż deszcz jeszcze kropi, wychodzi słońce i robi się gorąco – pojawia się tęcza – jest bajkowo.

Przed nami kolejny park narodowy Rio Simpson. Jedziemy wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, a za nią wznoszą się pionowe skały z opadającymi kaskadami wodospadów. Woda jest tutaj wszędzie a deszcz nie odpuszcza ani na chwilę. Ja dzisiaj przyjęłam całkiem nietrafioną strategię ubioru i trzęsę się z zimna. W dodatku nie wiadomo skąd pojawiło się  sporo samochodów. Po drodze zatrzymujemy się przy niezwykłym sanktuarium św. Sebastiana.

Dojeżdżamy do Coyhaique. To jedyne większe miasto na trasie – niezbyt piękne, ale przydatne – można skorzystać z serwisu rowerowego i zjeść coś pysznego w restauracji Mamma Gaucha – kultowej knajpie z włoskimi akcentami. Snujemy się po ulicach i rozkoszujemy  faktem (piszę  to wyłącznie w swoim imieniu), że nie trzeba jechać na rowerze. Ostanie dni dały mi popalić i ten dzień „nic nierobienia” to była czysta rozkosz.

Nadszedł czas na pierwsze spotkanie z kolejnym patagońskim żywiołem. Wyruszamy z Cohyaique ruchliwą, niezbyt fajną drogą, wśród łagodnych pagórków, przywodzących na myśl naszą Suwalszczyznę. Większość  samochodów skręca w stronę Argentyny, a krajobraz robi się coraz bardziej surowy, góry wyższe, roślinność uboższa. Po raz pierwszy wiatr pokazuje swoje mniej przyjazne oblicze. Nie wiemy jeszcze, że to dopiero przygrywka. Dojeżdżamy do Villa Cerro Castillo, położonego w otoczeniu wysokich, dość posępnych gór. W ogóle jest tu jakoś inaczej, bardziej surowo i groźnie. Właśnie tutaj poczułam to po raz pierwszy – to jest właśnie Patagonia.

Następnego dnia wyruszamy na treking do Laguna Cerro Castillo. Początek wiosenny, wśród soczystej zieleni i piękny widok na dolinę rzeki Ibanez. Na górze zupełnie inaczej – zimowo, surowo, śnieg, lodowaty wiatr, zamarznięte jezioro. W każdym razie fantastyczna odmiana od codziennego pedałowania.

Kolejne dwa dni to typowe dla Patagonii ekstremalnie różne doznania. Najpierw koszmarna pogoda, ciągły deszcz, wiatr w twarz i do tego roboty drogowe na szutrowych podjazdach czyniące nasza trasę niemal nieprzejezdną- wydaje się , ze już gorzej być nie może. A potem całkowita odmiana –bezchmurne niebo, krystalicznie czyste powietrze no i najpiękniejsze widoki na świecie i znowu wydaje się, że piękniej być nie może. I w obu przypadkach to nieprawda. Tak czy inaczej dojeżdżamy do Lago General Carrera na granicy Chile i Argentyny. To drugie co do wielkości i najgłębsze jezioro w Ameryce Południowej. Jego głębokość dochodzi do 590 metrów. Jedziemy wzdłuż brzegów jeziora, podziwiamy jego błękit i otaczające  ośnieżone szczyty . Jest zjawiskowo.

W regionie , w którym teraz jesteśmy znajdują się największe na świecie złoża marmuru, z czym wiąże się powstanie marmurowych jaskiń kolejnego cudu natury, ukrytego na środku jeziora- płyniemy tam wynajętą łódką i podziwiamy.

Po południu zwiedzamy okolice na rowerze i spotyka mnie przykra niespodzianka. Podcza jazdy w dól i próbie hamowania przedni hamulec nagle puszcza i zwyczajnie nie działa. Ratuje mnie tylny ale robi się trochę nerwowo a do jakiegokolwiek serwisu rowerowego 130 km.

Jedziemy dalej wzdłuż Rio Baker  najpotężnieszej rzeki w Chile i dojeżdżamy do spektakularnego punktu widkowego  gdzie tworzy ona widowiskowy wodospad by następnie połaczyć się z lodowcową Rio Nef.

Cochrane – niewielkie sympatyczne miasteczko z upragnionym i ostatnim już w Chile serwisem rowerowym i okazją do dopoczynku, co oznacza , ze zamiast na rower wyruszamy w góry do parku narodowego Tamango. Tutaj oprócz, jak zwykle pięknych widoków uderza bogactwo i róznorodność  niespotykanych gdzie indziej kwiatów, w tym wiele odmian storczyków.

W kolejnych dniach spotykamy nowego przeciwnika, który z bardzo dużą mocą zagraża naszemu morale. Otóż do coraz silniejszego wiatru dołącza się wzniecany przez przejeżdżające samochody kurz. Jadąc po płaskim przed zanurzeniem się w tumanie kurzu należy wziąć głęboki wdech i zamknąć oczy – udaje się w ten sposób uniknąć  jego największego  stężenia . Pod górę nie ma takiej opcji – łatwo nie jest, przyjemnie też nie.

Caleta Tortel – unikalne i jedyne w swoim rodzaju miejsce. Położone nad fiordem, między północnym i południowym polem lodowym. Do niedawna z resztą świata mogło się komunikować jedynie drogą morską. Dopiero w 2003 roku zbudowano drogę łączącą to miasteczko z carretera austral. I pewnie stąd jego wyjątkowość. Otóż nie ma tu ulic i co za tym idzie ruchu samochodowego, rowerowego też nie. Są za to drewniane kładki o długości około 7km, zbudowane, podobnie jak domy, z drzewa cyprysowego przez samych mieszkańców.

Przed nami 140 km carratera austral. Przez pierwsze 40 km towarzyszy nam sympatyczny pies, spotkany w miasteczku. W ogóle psy w Chile są wyjątkowe, nie tyle bezpańskie, co należące do wszystkich, bardzo przyjazne i radosne. Po naszych doświadczeniach z psami mordercami np. w Armenii było to niezwykłe. Na promie spotkaliśmy Marię, samotnie podróżującą Niemkę, która pomimo wypadku i uszkodzonego roweru konsekwentnie realizowała swoje marzenia.

Ostatnie 100 km – odludne, dzikie i wymagające. Rzeczywiście na drodze nie spotkaliśmy nikogo, zniknęły również wszechobecne płoty. Jakież więc było nasz zdziwienie, gdy po nocy spędzonej pod mostem w namiocie odwiedził nas miejscowy farmer domagając się zapłaty. No cóż, ludzie są różni, w Chile tak samo jak i gdzie indziej. I w końcu dojeżdżamy do Villa O’Higgins. Tutaj droga się kończy- dalej już tylko pole lodowe. Przed nami dzień odpoczynku a potem  skomplikowana, owiana legendą  przeprawa do Argentyny.

Dalszy ciąg wyprawy w następnym wpisie

Ten post ma 2 komentarze

  • Kinga

    Rewelka, ma Pani bardzo ładny styl, Pani Agatko 👍

  • Krzysztof

    Ależ widoki…

Dodaj komentarz