Patagonia – tu rządzi wiatr

24 lutego 2019 - 6 komentarzy

 

Villa O’Higgins to koniec Carretera Austral, którą jechaliśmy 1200 km przez południowe Chile, podziwiając niezwykłe widoki, pokonując swoje słabości, spotykając innych zakręconych podróżników. To jednocześnie początek kolejnej, całkowicie odmiennej odsłony naszej rowerowej wyprawy – przed nami Argentyna.

O przeprawie do Argentyny krążą różne opowieści – ma być ciężko. Decyzja jednak zapadła i odwrotu nie ma. Wsiadamy na prom, którym dotrzemy  do lodowca O’Higgins. Pogoda sprzyja, bezchmurne niebo, idealna przejrzystość powietrza. Jest coraz zimniej, krajobraz coraz bardziej surowy. Mijamy  różnokształtne góry lodowe, na horyzoncie pojawia się czoło lodowca – wydaje się blisko ale to złudzenie –  powoli dopływamy do wyjątkowego cudu natury.

Na promie jest około 30 pasażerów, z czego mniej więcej połowa to rowerzyści. Po drodze spotykaliśmy pojedynczych rowerzystów. Tutaj okazuje się, że podobnych do nas jest więcej. A jednak się wyróżniamy, jako najliczniejsza grupa. Zazwyczaj podróżuje się tu w parach lub w pojedynkę. Długodystansowe podróże rządzą się swoimi prawami i nie lubią tłoku w ekipie. Tak to już jest, że każdy ma indywidualne potrzeby i oczekiwania, a nie zawsze łatwo jest je pogodzić. My dajemy radę.

Lądujemy w Candelario Mancilla. Są tu jedynie dwa gospodarstwa – Ricarda i jego brata. W tym pierwszym jest camping i hospedaje, czyli coś jak nasza agroturystyka, tylko o niższym standardzie. Pytanie o wi – fi brzmi trochę dziwnie, ale gospodyni jest przyzwyczajona. Spokojnie nas uświadamia, że tu kontaktu ze światem po prostu nie ma. Jakoś nam to nie przeszkadza, wspaniała kolacja, niesamowity widok na jezioro – czego można chcieć więcej? Tym bardziej, że udało nam się wynegocjować całkiem niezłą cenę za przewóz bagaży na końskim grzbiecie przez osławioną przeprawę graniczną. Następnego dnia ruszamy na lekko i nie jest wcale tak źle. Spotykamy po drodze parę Szwedów w pełnym rynsztunku – oni mają zupełnie inne wrażenia.

Pokonujemy strumienie, bagna, gęsty las, piaszczyste ścieżki, osiągamy najwyższy punkt naszej dzisiejszej trasy i w końcu ukazuje się ON – Fitz Roy – legendarny szczyt, który pomimo umiarkowanej wysokości 3375 metrów został zdobyty po raz pierwszy dopiero w 1952 roku.

Dojeżdżamy do jeziora Lago Del Desierto. Maria i dwójka francuzów, których spotkaliśmy po drodze postanawiają tu biwakować i podziwiać Fitz Roya o wschodzie słońca. My ruszamy dalej. Załatwiamy formalności na argentyńskim punkcie granicznym- chilijski był jeszcze w Candelaria Mancilla – a te 26 km pomiędzy  to właściwie nie wiadomo czyje.

Przepływamy niewielkim promem przez Lago del Desierto i po wyjściu na brzeg … czujemy że jest inaczej – jesteśmy w Argentynie. Nagle zrobiło się dużo cieplej – koniec, przynajmniej na razie, z nieustającym niedosytem cieplnym – tu już jest lato. Zmieniła się też waluta a ceny okazały się dużo bardziej przyjazne. Malowniczą drogą w dól rzeki Rio de Las Vueltas podążamy do turystycznej stolicy regionu El Chalten.

Kolejne dni to wędrówki pieszymi szlakami w masywie Fitz Roya. Jest piękna pogoda, widoki fantastyczne a po powrocie do miasteczka prawdziwe argentyńskie steki i to w zupełnie przystępnej cenie.

Przed nami ponad tysiąc kilometrów do ostatecznego celu rowerowej podróży, czyli do Ushuaia – najbardziej na południe wysuniętego miasta na świecie. Nie było w naszej ekipie jednomyślności co do zasadności jechania aż tam, jako że niemal cała trasa miała prowadzić przez argentyńską pampę – odludne stepowe pustkowie, na którym szaleje wiatr, nie ma sklepów, noclegów no i generalnie nie ma nic (nic??? jest przestrzeń!!!), poza zmaganiem się z kolejnym żywiołem no i swoimi słabościami.

Tak czy inaczej dotarliśmy do El Calafate, wybitnie turystycznego, niemniej jednak całkiem miłego miasteczka nad jeziorem Lago Argentina. Jedynym powodem jego istnienia jest obecność najpiękniejszego na świecie lodowca – Perito Moreno. Jego wyjątkowość polega między innymi na tym, że jako jedyny  przyrasta, podczas gdy wszystkie inne – z powodu globalnego ocieplenia – kurczą się. Można go podziwiać z widokowych pomostów, biegnących wzdłuż jego czoła. Obserwacja Perito Moreno to spektakl jedyny w swoim rodzaju. Lodowiec wydaje rozmaite dźwięki,  pomrukuje i huczy a co jakiś czas się cieli – czyli oddzielają się od niego lodowe bloki i efektownie spadają do wody.

No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy przyszło nam zmierzyć się z być może największym wyzwaniem tej rowerowej wyprawy – argentyńską pampą. Myślałam, ze to będzie nuda – setki kilometrów po płaskim terenie, zero widoków, zero atrakcji, po prostu trzeba jechać przed siebie. W rzeczywistości  to nieogarnięte pustkowie dostarcza ogromu niezwykle silnych a zarazem skrajnych emocji – a wszystko zależy z której strony i z jaką siłą wieje wiatr. Wiejący w plecy daje poczucie autentycznego, pierwotnego szczęścia, radosnej lekkości, pewności siebie i panowania nad  bezkresem. Jeśli wieje w twarz zmusza do ciągłego, morderczego wysiłku, nieustannej walki o każdy metr drogi. Z kolei boczny wiatr odbiera panowanie nad rowerem, rzuca nim w różne strony – całkowita bezradność  paraliżuje.

Spędziliśmy na pampie 6 dni, przejechaliśmy niemal 700km  i nie nudziliśmy się ani przez chwilę ale łatwo nie było. Tu pobiliśmy nasz rekord życiowy przejeżdżając 174 km w ciągu jednego dnia. Tutaj też, z braku innych możliwości, nocowaliśmy w namiotach. Nie ukrywam – nie lubię, szczególnie gdy jest zimno. Pamiętam zwłaszcza jedną noc, w skądinąd pięknym miejscu, nad laguną w wulkanicznym kraterze – nad ranem temperatura około zera. Było mi naprawdę zimno i źle, pomimo wciągnięcia na siebie wszystkich możliwych ubrań. Uznałam, że by przetrwać, muszę wyjść pobiegać. Świtało, nieogarnięta przestrzeń, delikatne światło i to wyjątkowe poczcie wolności. Czasem wystarczy po prostu wyjść z namiotu…

Z pozoru pusta – pampa ma wielu  sympatycznych mieszkańców a niepozorne rośliny, gdy spojrzymy z bliska  uderzają niezwykłą urodą.

Nieodłącznym elementem krajobrazu są guanaco – argentyńskie lamy, niezwykle fotogeniczne i chętne do zawierania znajomości.

Odwiedziliśmy po drodze kilka miast – jakoś nie rzuciły nas na kolana. Widać manifestowaną wszędzie, mało dla nas zrozumiałą tęsknotę za Falklandami, które pod rządami Argentyny były zaledwie  kilka miesięcy.

Podczas naszej rowerowej podróży nie sposób było uciec od porównywania dwóch jakże bliskich (wspólna granica Chile i Argentyny wynosi ponad 5 tys.km), a przy tym jakże odmiennych krajów. Trudno uogólniać – odwiedziliśmy jedynie ich południowe regiony,  jednak to co uderza najbardziej to fakt, że chociaż to Chile jest najbogatszym krajem Ameryki Południowej, Argentyna zaś po raz kolejny stoi na progu bankructwa –  to jednak to w Argentynie standard  życia jest znacznie wyższy, ceny niższe a mieszkańcy bardziej pewni siebie.

A my niestrudzenie podążamy na południe, aby w końcu dotrzeć do cieśniny Magellana i po jej przekroczeniu promem znaleźć się na Ziemi Ognistej – brzmi dumnie.. ale nie jest to miejsce, do którego chciałoby się wracać. Nisko zawieszone chmury, zimny przenikliwy wiatr i dojmująca, wręcz bolesna pustka – tylko dla koneserów.

Po niespełna 2 miesiącach od wyruszenia z Santiago i przejechaniu na rowerach 2400 km  dotarliśmy do celu naszej rowerowej wyprawy – Ushuaia – najbardziej na południe wysuniętego miasta na ziemi. To turystyczna mekka – któż by nie chciał się tutaj znaleźć? dalej już tylko Antarktyda – dla nas jednak  nie tym razem. Zamiast tego zwiedzamy okolicę: kanał Beagle, z malowniczymi wysepkami, które o mało co nie stały się powodem wojny między Chile i Argentyną, oraz  park narodowy Tierra del Fuego.

Tutaj też przyszło nam pożegnać się z rowerami – sprzedaliśmy je z poczuciem, że było świetnie ale teraz przez jakiś czas chętnie porobimy coś innego. Z powodu silnego wiatru podczas naszej rowerowej podróży przez pampę odpuściliśmy ważny punkt programu – park narodowy Torres del Paine. Teraz był czas, żeby to nadrobić. Dotarliśmy tam wynajętym samochodem, by już na miejscu poruszać się pieszo. To była prawdziwa wisienka na torcie, nagroda ze poniesione trudy. Przewodniki mówią, ze to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi – i nie jest to wcale na wyrost.

Zostało nam kilka dni. Tam gdzie nie udało się wcześniej dotrzeć rowerami jedziemy  samochodem. I wciąż jest pięknie

PODSUMOWANIE

Od naszego powrotu z Patagonii minęło już trochę czasu. Jak to zwykle bywa we wspomnieniach zostają przede wszystkim dobre chwile. Już teraz niedokładnie pamiętam, dlaczego bywały momenty, że chciałam wrzucić rower do rowu, mówiłam  – nigdy więcej! – i zastanawiałam się nad opcją wcześniejszego powrotu do Polski. Teraz wiem, że na pewno chcę więcej.

Gdzie i kiedy okaże się wkrótce. Może nowy kierunek nam się przyśni?! Tak czy inaczej ciężko będzie dorównać Patagonii. To doskonałe miejsce na prawdziwą przygodę, na kontakt z pierwotną przyrodą, na podziwianie absolutnie niezwykłych krajobrazów. To też miejsce, gdzie wykraczanie poza strefę własnego komfortu jest codziennością, a granice własnych możliwości wydają się być blisko – choć tak naprawdę pewnie są dużo dalej.

Ten post ma 6 komentarzy

  • Maria

    Wspaniały tekst, piękne zdjęcia! Bardzo miło się czytało, podziw za wytrzymałość i determinację, oby tak dalej! Buziaki

  • Karolina

    Niesamowicie się to czyta! 🙂 Gratuluję odwagi i zawziętości w dążeniu do celu.
    Teraz aż głupio mi będzie marudzić, że codzienne wstawanie do pracy jest czymś ciężkim.

    Pozdrawiam

  • Marta

    Niesamowite zdjęcia i wyjątkowy hart ducha! Zazdroszczę przygody życia i samodyscypliny! 🙂

  • Kasia

    Bardzo mi sie podoba to co piszesz o wietrze. Chyba z wiatrem w zyciu tak jest zawsze.

  • Ania K.

    No ooo gratulacje Agata ! Nie wiedziałam, że jesteś aż tak utalentowana 😊 czyta się jednym tchem . Czytało mi się tym bardziej miło, że samej udało mi się niedawno zobaczyć większość miejsc, o których piszesz. A najpiękniejszy było chyba to zdanie o tym, jak przemarznięta wyszłaś rano z namiotu pobiegać… O zdjęciach nie będę nic pisać, bo są po prostu piękne. Czekam na więcej 👍

  • Mania

    Wow! Co za przygoda.. gratuluje wytrwałości i wygranej z samym sobą!! 🙂 🙂 Musiało to być rzeczywiście niesamowita podróż. Dziękuje za podzielenie się nią troche z nami, no i za te przepiękne zdjęcia! Ekstra 🙂 🙂

Dodaj komentarz